niedziela, 24 listopada 2019

Karmazyn

Powietrze było duszne, zastane. Jakby nikt nie oddychał nim od stuleci. Całkowicie pozbawioną zapachu przestrzeń wypełniało tylko gęste, suche ciepło. Dookoła panowała martwota, jak w grobowcu sprzed wieków. Nie da się wyczuć już zapachu trupa, a jedynie woń samej śmierci. Kręci mi się w głowie od tej przerażającej duchoty. Zupełnie, jakby wraz z tym martwym powietrzem do mojego wnętrza wdzierała się też aura wszechobecnego tu rozkładu, w całości opanowała moje gardło i w jednej chwili wysuszyła na wiór. Coraz ciężej mi oddychać. Czuję, jak przejmuje mnie słabość, jednak nie poddaję się jej i zamiast spuścić głowę i zmrużyć oczy, patrzę prosto przed siebie.

Otacza mnie morze sylwetek identycznie przybranych od stóp do głów w karmazyn. Długie szaty falują jednostajnie w rytm cichych kroków. Ja też tak wyglądam – żywy posąg w krwawej barwie. Pod kapturami nie widać spojrzeń, jednostajne ruchy nie zdradzają niczego. Jesteśmy masą, rzeką posoki, czerwonym strumieniem sunącym powoli naprzód. Otacza nas biel - absolutna, doskonała i czysta. Gładkie, szkliste ściany i podłogi o niczym nie zmąconej powierzchni błyszczą, mienią się refleksami. Przerażająca, nienaruszona doskonałość tego miejsca odurza mnie. Jasne, ostre blaski kłują gałki oczne, jak igły. Ostry ból raz po raz przebija się przez nie głęboko, aż do głowy. Czuję, że moje ciało jest coraz bardziej rozgrzane. Bose stopy w zetknięciu z lodowatą posadzką cierpną.

Czy każdy z nich czuje to samo, co ja? Może dla nich to wszystko jest tak piękne, jak głoszą? Może to dlatego, że nie pasuję do nich?

Długi, biały korytarz nagle gwałtownie opada w dół kaskadą lśniących, idealnych schodów. Pochód czerwieni spływa w dół bezszelestnie na tle tej bieli, a ja razem z nim. Nie słychać oddechów, kaszlnięć, jakichkolwiek ludzkich odruchów. Wszystko jest doskonałe, przerażająco idealne. Martwe.

Staram się zapomnieć o palącym uczuciu w gardle, ale ta suchość schodzi coraz niżej macerując także moje płuca. Jakbym od środka obrastała skostniałą skorupą. Z trudem przełykam ślinę. Twarz na sekundę wykrzywia grymas bólu. Fala potwornego pieczenia przetoczyła się przez całe moje gardło i krtań. Ostrożnie wzięłam oddech, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku w tej niezmąconej ciszy. Krok za krokiem, stopień za stopniem suniemy w dół. Wszędzie jest jasno – za nami i przed nami. Wszystko jest takie samo. Nikt nie patrzy na nikogo. Nikt się nie potyka, nie tupie. Każdy doskonale waży swoje kroki. Myślę tylko o tym, by nie popełnić żadnego błędu, być jak oni. Robiłam to już setki razy, udawałam, grałam, by nie dostrzeżono, że jestem inna, ale nie tu, nie w tym miejscu.

Gdy schody się kończą, dociera do mnie, że jesteśmy prawie na miejscu. Bezkształtny tłum powoli przeistacza się w kolumnę, szereg czerwonych pionków skrytych pod kapturami. Kolumna sznurem otacza okrągłą salę, tworząc karmazynową aureolę w szklistej bieli. Zupełnie niespodziewanie staję się częścią tego kręgu. Nie mam wpływu na te zdarzenia. Czuję, że wszystko dzieje się samo, a ja tylko płynę bezwładnie porwana przez ten krwawy prąd. Coraz mocniej przejmuje mnie niepokój, coraz mniej czuję się częścią tego wszystkiego. Nagle spomiędzy czerwonych postaci wyłania się jedna ubrana w biel. Na tle nieskazitelnych ścian i posadzki jest prawie niewidoczna, jak duch. Podchodzi do każdego trzymając coś w dłoniach. Dopiero, gdy stopniowo się zbliża, dostrzegłam, że trzyma pęk złotych łańcuchów. Staje naprzeciw każdej postaci w kręgu, na chwilę zdejmuje kaptur, by naszyjnik mógł spocząć na jej piersi. Potem znów ukrywa głowy pod czerwoną osłoną. Robi mi się coraz bardziej gorąco, duszno, ból w piersiach znów daje o sobie znać. Strach i aura tego miejsca sprawiają, że jestem coraz bardziej oszołomiona. Nie mogę zebrać myśli, wszystko wiruje dookoła, przelatuje przez moją świadomość tak szybko, że nie mogę pochwycić nawet jednej myśli. Nagle biała postać staje naprzeciw mnie. Wyciąga dłonie w stronę mojej głowy i zdejmuje kaptur. Całe moje ciało obiega fala lodowatego zimna, ale jednocześnie wciąż jest potwornie duszno. Czuję, że wszyscy patrzą na mnie, ich martwe, bezmyślne spojrzenia wyłaniające się spod kapturów spoczęły na mnie beznamiętnie. Złoty łańcuch powoli osiadł na moim rozpalonym gorączką dekolcie. Dotyk zimnego metalu sprawił, że lekko się wzdrygnęłam. Nikt tego nie zauważył, kaptur wrócił na swoje miejsce, a człowiek w bieli poszedł dalej. Chwilę tak trwałam w stanie półsnu czując tylko zimno tego naszyjnika. Wkrótce jednak przejęło mnie dziwne uczucie. Ciepło. Łańcuch był ciepły, coraz cieplejszy. Spojrzałam w dół, na swoją nagą pierś wewnątrz czerwonej szaty. Spod złotych ogniw zaczęły wypływać cienkie strużki gęstej krwi. Nie czułam bólu, tylko narastające ciepło i mrowienie na całym ciele. Moja krew była gorąca, czułam, jak płynie w dół, po ramionach, plecach, między piersiami, po brzuchu. Wkrótce drobne kropelki lądują na nieskazitelnej, szklistej posadzce.

Nie tak miało być.

Przejmuje mnie panika, w tym całym oszołomieniu nie mogę myśleć. Jedynym, co przebija się do mojej świadomości jest pragnienie ucieczki. Niepohamowana chęć wyrwania się z karmazynowego kręgu i powrót na powierzchnię. Krwi jest coraz więcej, czuję, że przegrałam, ale jednocześnie cieszę się, że mam dowód. Nie jestem jedną z nich. Nie mogę być.

Potem wszystko dzieje się bardzo szybko. Prawie bezwiednie zrywam się do biegu przerywając krąg, moje bose stopy całe we krwi ślizgają się brudząc idealną biel. Zaplamiona szata przykleja się do mojego nagiego ciała. Wpadam na schody, pędzę w górę. Słyszę za sobą podniesione głosy. Cała doskonałość rozpłynęła się. Zostało kłamstwo i pozory, które niektórzy wciąż próbowali zachować. Z każdym stopniem jest mi coraz ciężej, złoty naszyjnik zaczyna parzyć, wżerać się w moją skórę. Szarpię, ale nie mogę się go pozbyć. Kilka chwil później jestem już prawie na górze. Przystaję na moment, by raz jeszcze spróbować zerwać naszyjnik. Łapię go dwoma rękami i z całych sił ciągnę w przeciwnych kierunkach. W końcu połyskujące ogniwa rozpryskują się dookoła, a ja jestem wolna. Biegnę dalej, cała we krwi, w tej czerwonej szacie. Kaptur zerwał pęd powietrza. Widzę wyjście i czuję, że robi się coraz zimniej, coraz żywiej. W końcu przekraczam bramę, łuk z chropowatych, kamiennych bloków. Wybiegam na zrujnowany, kamienny dziedziniec pełen zgniłych liści i suchych pnączy. Łapczywie wciągam wilgotne powietrze, kręci mi się w głowie, omal nie tracę przytomności, upadam na kolana, czuję tyle rzeczy. Zimno, wiatr, zapach tych zgniłych liści i nadchodzącego deszczu. Dotykam dłońmi ziemi, zbliżam do niej twarz, kamień jest ostry, spękany i pachnie starością.

Nie ma doskonałości, nigdy nie było. A jej cienie zostały tam, na dole, wraz z pozorami i kłamstwami. Resztkami sił zdejmuję szatę. Krwawe strugi wyschły pozostawiając karmazynowe pasy na całym moim ciele. Patrzę na moje dłonie pokryte ciemnymi pręgami zaschniętej krwi. Te bruzdy wyryły ostre ogniwa złotego naszyjnika. Cena wolności.

Klęcząc tak obnażona po środku tego prawdziwego świata czuję się człowiekiem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.