niedziela, 1 grudnia 2019

Bajka o umieraniu

Czerwień była wszędzie, mieszała się z odcieniami brązu i zgniłej, wilgotnej żółci. Każdy jeden odcień był ciepły, ale i martwy. Zapach jesiennych liści to przyjemna woń śmierci i rozkładu. Nikt się jej nie obawia, ani nie uważa za przykrą. Jest naturalna, podobnie, jak sama śmierć.

Pośrodku wiecznie pożółkłego lasu, który nigdy nie przestaje umierać, biegnie rzeczne koryto, dawno wyschnięte i wyścielone przez opadłe liście. Na dnie tego koryta spoczywa statek. Zapomniana, spróchniała skorupa niegdyś pięknej łodzi. Na tle czerwonawej mozaiki już z daleka widać masywne burty pokryte fantazyjnymi płaskorzeźbami, maszt z wolutą niby antyczna kolumna oraz przepiękną, wyrzeźbioną w drewnie panienkę, która zdobi dziób. Dopiero zbliżywszy się nieco można dostrzec, jak złudne jest piękno tego znaleziska. Całe w rzeźbionych rozetach burty przypominają ogród cmentarny, pełen, uschniętych kwiatów. Obalony dawno maszt nie uchował już nic ze swej przeszłej świetności, a piękność wyrzeźbiona na dziobie zmarszczyła się i wychudła. Jej przymknięte marzycielsko oczy zapadły się pozostawiając ziejące pustką oczodoły, drobne usta zastąpiła ciemna szczelina tworząca upiorny grymas, a nieskazitelną skórę rozszarpały dziesiątki pęknięć.

Leży tak wywrócona na bok łódź, którą oszpecił czas, a drobne, czerwone pnącza dziwnego bluszczu, niby krwawe żyłki wspinają się na jej drewniane cielsko. Jeśli wpatrzeć się uważnie, można dostrzec, jak małe, powykręcane gałązki falują ledwie dostrzegalnie nawet, gdy nie wieje wiatr. Przy tym powoli wspinają się po tej drewnianej ruinie. Nigdy jednak ta żywa pajęczyna nie może dotrzeć na szczyt i zamknąć wraku w swoich objęciach. Każdego ranka bowiem na burcie przysiada czarny kruk i swoim wielkim dziobem szarpie kostropate, czerwone macki. Te, ucinane tak brutalnie natychmiast cofają się w dół, pod statek i do jego wnętrza, by ptaszysko nie mogło pożywić się ich karmazynową posoką. Gdy drapieżnik odlatuje, upiorna wspinaczka zaczyna się na nowo aż do następnego poranka.

***

Głęboka zieleń długiej sukni zdobionej czarną, gotycką koronką ciemniała na dywanie suchych liści. Fałdy cienkiego materiału rozlewały się dookoła bladej sylwetki. Sina cera młodej kobiety jaśniała pośród wachlarza czarnych włosów. Rozrzucone bezwładnie ręce i bose stopy tonęły w liściach. W szklistej tafli zgasłych oczu odbijały się nagie korony drzew oraz szare niebo, a na nim ogromny cień kruka kołującego ponad lasem.

Leżała tak zaledwie od godziny. Mężczyzna w płaszczu nie dotrzymał jej towarzystwa zbyt długo. Tylko kilka chwil stał i patrzył na ciemniejące pręgi opasające drobną szyję kobiety - dzieło jego własnych rąk. Nie sposób dostrzec na jego twarzy ani satysfakcji, ani strachu, ani też odrazy. Po prostu patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na nieznajomą spotkaną przypadkowo gdzieś na ulicy. Po chwili odszedł zostawiając to, co z niej zostało. Beznamiętnie. Z brutalną obojętnością. A ona wciąż uparcie patrzyła w niebo tym swoim nieobecnym wzrokiem. Kruk ujrzał to spojrzenie i zleciał w dół. Przysiadł na sterczącym konarze tuż przy jej sinym licu.

-Czego chcesz ode mnie?- spytał.
-Pomóż mi, czarny towarzyszu, – przemówiła błagalnie, a głos wydobywał się z głębi nieruchomych, lekko uchylonych ust - Nie mam siły, by się podnieść, by zaczerpnąć oddechu. Ręce i nogi zesztywniały i taka jestem słaba. Czuję, że zaraz spadnę w dół, powstrzymaj te dłonie, co ciągną mnie w otchłań.
-To jest poza moją mocą, – odpowiedział - umierasz dziecko. Twoje ciało już nie żyje.
-Śmierć? Nie, nie możliwe. Jak mogłabym umrzeć, skoro widzę wszystko, co jest wokół i mówię do ciebie?
-Twoje oczy i usta są martwe, a słowa, które do mnie kierujesz nie są już niczym ludzkim. To wszystko, czego doświadczasz, stało się częścią przeszłości. Tylko ty uparcie w niej trwasz. Musisz zasnąć, dziecko, inaczej na dobre utkniesz w tej chwili.

Kruk nie powiedział już nic więcej, tylko rozłożył ogromne skrzydła i poderwał się do lotu wzbijając przy tym kłąb suchych liści. Pęd powietrza potargał czarne włosy kobiety.

Czas mijał, a senność nie przychodziła. Szeroko otwarte oczy o wyblakłych tęczówkach wciąż uparcie wpatrywały się w niebo. Wkrótce zapadł zmrok, a ona poczuła przenikliwe zimno na swojej skórze. Wiatr zawodził gdzieś w oddali wypełniając ciszę żałosnym jękiem. Okropna słabość, która tak kurczowo trzymała ją przy ziemi zdawała się w końcu ustępować. Na jej miejscu pojawiła się narastająca lekkość i pustka. W końcu znów mogła podnieść się z miękkiego dywanu liści i popatrzeć dookoła. Pamiętała polanę, puste koryto rzeki i łódź. Ale nic więcej. Nie wiedziała dokąd powinna pójść, co zrobić? Starała się odnaleźć w pamięci cokolwiek, co mogłoby jej pomóc, na próżno. Była pusta, nie miała w sobie absolutnie nic. Próbowała oddalić się nieco, poszukać jakiejś ścieżki, ale za każdym razem znów docierała w to miejsce. Tylko polana i łódź.

Otoczona ciemnością, samotna i zagubiona usiadła na stromym brzegu wyschniętego koryta. Wtedy usłyszała cichy szelest. Uniosła wzrok i zobaczyła drobne, czerwone żyłki wspinające się po spróchniałej burcie statku. Oplatały go dokładnie i chwytały mocno wpełzając w każdą najmniejszą szczelinę. Robiły to z taką samą upiorną lubością, jak pająk, który powoli zabija swoją najcenniejszą ofiarę. W ich lekkich, falujących ruchach było coś pociągającego.

Delikatnie zsunęła się w dół urwistego brzegu. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć przedziwnej rośliny. Drobne, wijące się gałązki zaczęły delikatnie oplatać jej chude, blade palce. Ogarnęło ją miłe uczucie otulania i ciepła, które wstępowało powoli w jej puste, wyziębione ciało. Zapragnęła poczuć więcej, zrobiła więc krok i weszła do środka łodzi. Cieniutkie pnącza pokrywały każdy centymetr ciemnego, zakurzonego wnętrza. Kobieta rozłożyła ręce, przymknęła oczy i napawała się coraz silniejszym uściskiem. Czerwone żyłki wspinały się po jej ciele, ostrymi gałązkami targały zieloną sukienkę, przebijały się przez materiał, a potem przez skórę. Nie czuła bólu, nie krwawiła. Jej blada, zapadnięta postać zaczęła się wypełniać, pulsować i tętnić nowym życiem. Czuła, jak rozłożone szeroko wiotkie ramiona zmieniają się w potężne konary, jak stopy powoli stają się korzeniami. W końcu pnącza dotarły do głowy, wspięły się po policzkach i delikatnie wpełzły pod przymknięte powieki, głęboko do środka.

Następnego dnia o świcie kruk znów odwiedził tamtą polanę, by spełnić swój odwieczny zwyczaj. W miejscu wywróconej łodzi zastał jednak potężny pień utworzony z tysięcy splecionych krwawych gałązek, rozłożystą, bezlistną koronę, falującą spokojnie pomimo bezwietrznej pogody oraz dywan liści skryty pod siecią krwawych żyłek snujących swą pajęczynę na całej polanie.

Wielkie, martwe drzewo falowało i prężyło się cicho skrzypiąc. A dźwięk ten przypominał drewniane westchnienie kogoś nieskończenie smutnego.

niedziela, 24 listopada 2019

Karmazyn

Powietrze było duszne, zastane. Jakby nikt nie oddychał nim od stuleci. Całkowicie pozbawioną zapachu przestrzeń wypełniało tylko gęste, suche ciepło. Dookoła panowała martwota, jak w grobowcu sprzed wieków. Nie da się wyczuć już zapachu trupa, a jedynie woń samej śmierci. Kręci mi się w głowie od tej przerażającej duchoty. Zupełnie, jakby wraz z tym martwym powietrzem do mojego wnętrza wdzierała się też aura wszechobecnego tu rozkładu, w całości opanowała moje gardło i w jednej chwili wysuszyła na wiór. Coraz ciężej mi oddychać. Czuję, jak przejmuje mnie słabość, jednak nie poddaję się jej i zamiast spuścić głowę i zmrużyć oczy, patrzę prosto przed siebie.

Otacza mnie morze sylwetek identycznie przybranych od stóp do głów w karmazyn. Długie szaty falują jednostajnie w rytm cichych kroków. Ja też tak wyglądam – żywy posąg w krwawej barwie. Pod kapturami nie widać spojrzeń, jednostajne ruchy nie zdradzają niczego. Jesteśmy masą, rzeką posoki, czerwonym strumieniem sunącym powoli naprzód. Otacza nas biel - absolutna, doskonała i czysta. Gładkie, szkliste ściany i podłogi o niczym nie zmąconej powierzchni błyszczą, mienią się refleksami. Przerażająca, nienaruszona doskonałość tego miejsca odurza mnie. Jasne, ostre blaski kłują gałki oczne, jak igły. Ostry ból raz po raz przebija się przez nie głęboko, aż do głowy. Czuję, że moje ciało jest coraz bardziej rozgrzane. Bose stopy w zetknięciu z lodowatą posadzką cierpną.

Czy każdy z nich czuje to samo, co ja? Może dla nich to wszystko jest tak piękne, jak głoszą? Może to dlatego, że nie pasuję do nich?

Długi, biały korytarz nagle gwałtownie opada w dół kaskadą lśniących, idealnych schodów. Pochód czerwieni spływa w dół bezszelestnie na tle tej bieli, a ja razem z nim. Nie słychać oddechów, kaszlnięć, jakichkolwiek ludzkich odruchów. Wszystko jest doskonałe, przerażająco idealne. Martwe.

Staram się zapomnieć o palącym uczuciu w gardle, ale ta suchość schodzi coraz niżej macerując także moje płuca. Jakbym od środka obrastała skostniałą skorupą. Z trudem przełykam ślinę. Twarz na sekundę wykrzywia grymas bólu. Fala potwornego pieczenia przetoczyła się przez całe moje gardło i krtań. Ostrożnie wzięłam oddech, by nie wydać z siebie żadnego dźwięku w tej niezmąconej ciszy. Krok za krokiem, stopień za stopniem suniemy w dół. Wszędzie jest jasno – za nami i przed nami. Wszystko jest takie samo. Nikt nie patrzy na nikogo. Nikt się nie potyka, nie tupie. Każdy doskonale waży swoje kroki. Myślę tylko o tym, by nie popełnić żadnego błędu, być jak oni. Robiłam to już setki razy, udawałam, grałam, by nie dostrzeżono, że jestem inna, ale nie tu, nie w tym miejscu.

Gdy schody się kończą, dociera do mnie, że jesteśmy prawie na miejscu. Bezkształtny tłum powoli przeistacza się w kolumnę, szereg czerwonych pionków skrytych pod kapturami. Kolumna sznurem otacza okrągłą salę, tworząc karmazynową aureolę w szklistej bieli. Zupełnie niespodziewanie staję się częścią tego kręgu. Nie mam wpływu na te zdarzenia. Czuję, że wszystko dzieje się samo, a ja tylko płynę bezwładnie porwana przez ten krwawy prąd. Coraz mocniej przejmuje mnie niepokój, coraz mniej czuję się częścią tego wszystkiego. Nagle spomiędzy czerwonych postaci wyłania się jedna ubrana w biel. Na tle nieskazitelnych ścian i posadzki jest prawie niewidoczna, jak duch. Podchodzi do każdego trzymając coś w dłoniach. Dopiero, gdy stopniowo się zbliża, dostrzegłam, że trzyma pęk złotych łańcuchów. Staje naprzeciw każdej postaci w kręgu, na chwilę zdejmuje kaptur, by naszyjnik mógł spocząć na jej piersi. Potem znów ukrywa głowy pod czerwoną osłoną. Robi mi się coraz bardziej gorąco, duszno, ból w piersiach znów daje o sobie znać. Strach i aura tego miejsca sprawiają, że jestem coraz bardziej oszołomiona. Nie mogę zebrać myśli, wszystko wiruje dookoła, przelatuje przez moją świadomość tak szybko, że nie mogę pochwycić nawet jednej myśli. Nagle biała postać staje naprzeciw mnie. Wyciąga dłonie w stronę mojej głowy i zdejmuje kaptur. Całe moje ciało obiega fala lodowatego zimna, ale jednocześnie wciąż jest potwornie duszno. Czuję, że wszyscy patrzą na mnie, ich martwe, bezmyślne spojrzenia wyłaniające się spod kapturów spoczęły na mnie beznamiętnie. Złoty łańcuch powoli osiadł na moim rozpalonym gorączką dekolcie. Dotyk zimnego metalu sprawił, że lekko się wzdrygnęłam. Nikt tego nie zauważył, kaptur wrócił na swoje miejsce, a człowiek w bieli poszedł dalej. Chwilę tak trwałam w stanie półsnu czując tylko zimno tego naszyjnika. Wkrótce jednak przejęło mnie dziwne uczucie. Ciepło. Łańcuch był ciepły, coraz cieplejszy. Spojrzałam w dół, na swoją nagą pierś wewnątrz czerwonej szaty. Spod złotych ogniw zaczęły wypływać cienkie strużki gęstej krwi. Nie czułam bólu, tylko narastające ciepło i mrowienie na całym ciele. Moja krew była gorąca, czułam, jak płynie w dół, po ramionach, plecach, między piersiami, po brzuchu. Wkrótce drobne kropelki lądują na nieskazitelnej, szklistej posadzce.

Nie tak miało być.

Przejmuje mnie panika, w tym całym oszołomieniu nie mogę myśleć. Jedynym, co przebija się do mojej świadomości jest pragnienie ucieczki. Niepohamowana chęć wyrwania się z karmazynowego kręgu i powrót na powierzchnię. Krwi jest coraz więcej, czuję, że przegrałam, ale jednocześnie cieszę się, że mam dowód. Nie jestem jedną z nich. Nie mogę być.

Potem wszystko dzieje się bardzo szybko. Prawie bezwiednie zrywam się do biegu przerywając krąg, moje bose stopy całe we krwi ślizgają się brudząc idealną biel. Zaplamiona szata przykleja się do mojego nagiego ciała. Wpadam na schody, pędzę w górę. Słyszę za sobą podniesione głosy. Cała doskonałość rozpłynęła się. Zostało kłamstwo i pozory, które niektórzy wciąż próbowali zachować. Z każdym stopniem jest mi coraz ciężej, złoty naszyjnik zaczyna parzyć, wżerać się w moją skórę. Szarpię, ale nie mogę się go pozbyć. Kilka chwil później jestem już prawie na górze. Przystaję na moment, by raz jeszcze spróbować zerwać naszyjnik. Łapię go dwoma rękami i z całych sił ciągnę w przeciwnych kierunkach. W końcu połyskujące ogniwa rozpryskują się dookoła, a ja jestem wolna. Biegnę dalej, cała we krwi, w tej czerwonej szacie. Kaptur zerwał pęd powietrza. Widzę wyjście i czuję, że robi się coraz zimniej, coraz żywiej. W końcu przekraczam bramę, łuk z chropowatych, kamiennych bloków. Wybiegam na zrujnowany, kamienny dziedziniec pełen zgniłych liści i suchych pnączy. Łapczywie wciągam wilgotne powietrze, kręci mi się w głowie, omal nie tracę przytomności, upadam na kolana, czuję tyle rzeczy. Zimno, wiatr, zapach tych zgniłych liści i nadchodzącego deszczu. Dotykam dłońmi ziemi, zbliżam do niej twarz, kamień jest ostry, spękany i pachnie starością.

Nie ma doskonałości, nigdy nie było. A jej cienie zostały tam, na dole, wraz z pozorami i kłamstwami. Resztkami sił zdejmuję szatę. Krwawe strugi wyschły pozostawiając karmazynowe pasy na całym moim ciele. Patrzę na moje dłonie pokryte ciemnymi pręgami zaschniętej krwi. Te bruzdy wyryły ostre ogniwa złotego naszyjnika. Cena wolności.

Klęcząc tak obnażona po środku tego prawdziwego świata czuję się człowiekiem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.